Dzieciństwo dało im siłę
Nierozłączni, zawsze razem, już w dzieciństwie stali się znani w całej Polsce za sprawą super popularnego filmu „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. W 1962 r. zagrali w nim główne role niesfornych bliźniaków. Kto mógł przypuszczać, że to dopiero początek niezwykłych losów urwisów z Żoliborza.
Urodzili się 18 czerwca 1949 r. „Jakie słodkie bobasy, jakie mają loczki, jak się śmieją. Identyczni!”. Nawet obce osoby przystawały i zaglądały do podwójnego
wózka, by zachwycać się wypieszczonymi pociechami państwa Jadwigi i Rajmunda Kaczyńskich.
Wprawne oko rodziców widziało, że bracia identyczni wcale nie byli ani fizycznie, ani psychicznie. Starszy o 45 minut Jarosław zawsze przewodził, a Lech zjednywał wszystkich poczuciem humoru.
Razem stanowili nieodłączny tandem. Pierwsze oddzielne wakacje spędzili dopiero w latach 70.! Na kilka godzin dziennie zaczęli rozstawać się w czasach liceum,
gdy trafili do dwóch równoległych klas.
Jako dzieci byli zawsze we dwóch. – Dla nas nie istniał nigdy problem samotności, częsty wśród dzieci i wczesnej młodzieży. Nawet gdyby nie było kolegów,
poradzilibyśmy sobie – wspominali.
Już w przedszkolu pokazali, że mają charakter. Nie dali się innej parze bliźniaków. Bracia Fursowie musieli uznać przywództwo małych Kaczyńskich. W przedszkolu się jednak nie zadomowili. Nie znosili leżakowania i zaziębiali się, więc po kilku miesiącach państwo Kaczyńscy zrezygnowali z posyłania tam synów.
Braciom nic już nie przeszkadzało w słuchaniu bajek czytanych przez mamę, przeplatanym bitwami na kamienie z rówieśnikami i we wspólnych poszukiwaniach hełmów po powstańcach warszawskich w ruinach, których w stolicy w latach 50. ubiegłego wieku nie brakowało.
Jarosław Kaczyński opowiada, że mama miała z nim urwanie głowy, wylicza podwórkowe bitki, siniaki, zadrapania i poważne rany – takie, które wymagały opatrywania w szpitalu. Raz nawet próbował rozbroić znaleziony w gruzach granat, ojciec w porę przybiegł i uratował go przed nieszczęściem. –Nawet lania nie dostałem – wspomina. Klapsy dostał zresztą tylko raz, kiedy w ogródku przy domu razem z ciotecznym bratem podpalił siano gospodarzy, państwa Kowalskich. Uciekał przed zagniewanym ojcem przez grządki, licząc, że to go uratuje. Nie uratowało.
Bracia mieli dwa konie na biegunach, dwa rowery na trzech kołach, potem już normalne rowery dwukołowe. Żołnierzyki też były, ale jakoś bardzo się nimi nie bawili. Marzeniem niezrealizowanym okazał się samochód na pedały. Na podwórku to Jarosław dowodził w czasie strategicznych bitew, dumnie nosił nadane mu przez kolegów przezwisko „Hetmana”. Gdy podrósł, zdecydowanie spoważniał.
Dorastającego Jarka częściej już można było zobaczyć z książką w ręku. Rodzice, choć oboje mieli za sobą służbę w AK, byli cenionymi specjalistami, więc rodzinie nieźle się powodziło. – Komuna nie dała mi za młodu w kość, miałem szczęśliwe, bezpieczne dzieciństwo – wspomina późniejszy premier. – Nie byliśmy prześladowani, ale nigdy nie miałem cienia wątpliwości, po czyjej stronie jest historyczna racja. Nawet, gdy czytałem o Powstaniu Styczniowym, zupełnie niesłusznie nie lubiłem stronnictwa „czerwonych” za samą nazwę – dodaje.
Zdjęcia: Archiwum rodzinne